piątek, 15 stycznia 2010

Oczarowania i rozczarowania 2009

No i kolejny filmowy rok zleciał. Dobry rok. Dobry szczególnie dla marzycieli, eskapistów, popkulturystów. W końcu najlepsze filmy w karierze pokazali Tarantino, Cameron i chłopaki z Piksara. Słowem - Ameryka górą. Czego nie można, niestety, powiedzieć o Europie. Z filmów godnych większej uwagi (czyli ponownego seansu) odnotowałem jedynie oskarowego "Slumdoga". Poza tym bieda niczym w hinduskich slumsach, którymi Boyle tak ładnie zdemitologizował Indie o obliczu Shahrukha Khana. Almodóvar, Haneke czy von Trier w nastroju powtórkowym i - co tu dużo ukrywać - przynudziastym. Brak nowych twarzy na miarę Mungiu ("4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni"), Bayony ("Sierociniec"), von Donnersmarcka ("Życie na podsłuchu"). Na rodzimym podwórku odkryciem nie był dla mnie na pewno przeceniany Lankosz, już prędzej Rosłaniec,choć z oceną jej talentu wstrzymam się, póki nie zaproponuje jakiegoś "niesamograja". No to przejdźmy do clue.

OCZAROWANIA:

  • "Avatar" - rewolucja technologiczna na miarę... może nie aż "Pięknej Lukanidy" (1910), ale już "Toy Story" (1995) jak najbardziej. Po raz pierwszy na cyfrowych twarzach odmalowano tyle różnorakich emocji. Po raz pierwszy od dzieciństwa przeszedłem na drugą stronę lustra i nie miałem ochoty wracać. Cameron z pasją i inteligencją (tak - głupcy nie mają wyobraźni) wykreował Inny Świat. Że posiłkował się przy tym klasycznymi schematami fabularnymi (ogrywanymi wcześniej w "Pocahontas", "Diunie" czy "Tańczącym z wilkami")? To zupełnie jak Szekspir. Wszystko już było. Nie bardzo rozumiem hejterów pomstujących na rzekomą głupotę tej baśni. Gdyby Na'vi modlili się do Heideggera, nie do Eywy, byłoby mądrzej? Jeśli Cameron zdecyduje się choćby na tryptyk, widzę tu szansę na zbudowanie mitologii pokroju "Gwiezdnych wojen".
  • "Odlot" - absolutnie odlotowy, wywrotowy i po prostu piękny. Bezpłodność, starość i śmierć w mainstreamowej amerykańskiej animacji. Brzmi surrealistycznie? Dzięki magikom ze studia Pixar stało się faktem. A najlepsze, że mimo podnoszenia tak ciężkich tematów, film ma lekkość baloników unoszących dom bohatera i z łatwością uwodzi widza w przysłowiowych granicach wiekowych od lat 3 do 103.
  • "Bękarty wojny" - totalnie nieprzewidywalny, fenomenalnie zagrany (czarny charakter roku - Christoph Waltz), kongenialny (jeśli nie lepszy) z "Pulp Fiction" i "Jackie Brown". Wiedziałem, że kino klasy B, wszelkie grindhouse'y i spaghetti westerny ma Tarantino w małym palcu, ale żeby i Leni Riefenstahl, i G.W. Pabsta? To jest bingo!
  • "Spotkanie" - reżyser "Dróżnika" i wzięty aktor (w jednym roku u Moodyssona, Gilroya, Emmericha i Petera Jacksona) o bezdusznym systemie, obcych swoich i swojskich obcych. Kino niezależne zza oceanu ostatnio goni w piętkę, ale McCarthy jest jednym z nielicznych, których warto oglądać. I słuchać. Plus rola życia (pierwsza pierwszoplanowa) mistrza drugiego planu, Richarda Jenkinsa.
  • "Obywatel Milk" - takiego Van Santa lubię. Nie twórcę pretensjonalnych artystycznych wydmuszek, nad którymi w ekstazie masturbują się krytycy (syscy tsej), tylko autora pobudzającego masową wyobraźnię ku lepszym myślom. Słowa uznania również dla Seana Penna - na co dzień macho bez poczucia humoru, tutaj w życiowej, zniuansowanej jak ta lala (!) roli lidera-czarusia. Zwraca też uwagę kapitalny montaż - tak perfekcyjnego wmontowania zdjęć archiwalnych w fabułę jeszcze nie widziałem.
  • "Slumdog. Milioner z ulicy" - pierwszorzędna robota realizacyjna. Multum wątków, retrospekcji i zwrotów akcji, a całość jednak spójna, klarowna i non stop trzymająca w napięciu. I mimo że już polski podtytuł zdradza zakończenie, bohaterowi kibicuje się do końca (często na krawędzi fotela) w grze o wielką kasę i wielką miłość. Czysty eskapizm na czasy kryzysu. I bardzo dobrze.
  • "Dystrykt 9" - nie będę oryginalny, twierdząc, że to najbardziej oryginalny SF ostatnich lat, jeśli nie dekad. Przy całej swej perfekcji technicznej porusza też - jakże ciekawiej niż choćby filmy Mike'a Leigh - drażliwe kwestie społeczne. Mnie najbardziej ujęła smutna refleksja nad marnością gatunku homo sapiens, który mimo postępu cywilizacyjnego (a w jakiejś tam części również przez niego) moralnie stoi niżej od byle krewetek. "Byle", bo mam na myśli nie tylko filmowe Krewetki z kosmosu. Niestety.
  • "Watchmen: Strażnicy" - znakomita ekranizacja jednej z najwybitniejszych powieści w historii literatury. Pierwowzór daje potężnego intelektualnego kopa, film dokłada emocje (czołówka! slow-motion! muzyka! Jeffrey Dean Morgan!), nie gubiąc przy tym przewrotnych idei Moore'a. Oczywiście nie było siły, by wykreowany na papierze świat Strażników przy transferze na ekran nie zubożał, ale takie już ograniczenia medium. Snyder i tak poradził sobie znakomicie.
  • "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona" - ciekawy przypadek epickiego, nieco staromodnego kina, które w centrum stawia człowieka i jego historię. Nie ma tu wielkich mądrości czy odkrywczych treści. Jest sentymentalizm, zwyczajni-niezwyczajni i "życie jako pudełko czekoladek". Kto by pomyślał, że w Fincherze siedzi taki humanista?
  • "Koralina i tajemnicze drzwi" - wizualnie wysmakowana, poklatkowa ekranizacja mrocznej powieści Neila Gaimana. Henry Selick ("Miasteczko Halloween") spisał się na medal. Lepiej chyba nie dało się tego zrobić. Guziki już nigdy nie będą dla mnie takie jak wcześniej.
  • "Zombieland" - może wychodzi tu moje małe zboczenie na punkcie zombiaków, ale uchachałem się bardziej niż na "Kac Vegas". Nieprawdopodobnie zabawny film Fleischera pokazuje, że zombie movie - jakkolwiek paradoksalnie to brzmi - żyje i ma się dobrze. Obsada jest kapitalna, zaś Bill Murray daje poważny argument na stworzenie kategorii Oscara za najlepszy epizod.
  • "Star Trek" - tak mi się jakoś życie ułożyło, że nigdy nie miałem sposobności zostać Trekkiem. Reboot Abramsa sprawił, że teraz trochę żałuję - może poza ekscytowaniem się całym odświeżonym uniwersum z kapitalnymi bohaterami i one-linerami na poziomie najlepszych "Bondów" miałbym jeszcze dodatkową radochę z wyłapywania intertekstualnych żartów? Tak czy siak, sequel nowego "Star Treka" wpisuję wysoko na listę najbardziej wyczekiwanych premier.

ROZCZAROWANIA:

  • "Terminator: Ocalenie" - to nie jest tak, że ja tu oczekiwałem jakichś ambitnych czy odkrywczych treści. Przecież można zrobić fajny rozrywkowy film li tylko o robotach napieprzających się z ludźmi (patrz: "Transformers"). Ale do tego wypadałoby wiedzieć, co to narracja, co to ekspozycja, o prowadzeniu aktorów (nie pamiętam gorszego Bale'a) nie wspominając. A z McG taki reżyser, jak z McD ekskluzywna restauracja. Nie można było zatrudnić kogoś znającego się na, nomen omen, robocie?
  • "Spirit: Duch miasta" - Denny Colt nie zasłużył na tak denny film. Ładne dekolty hollywoodzkich aktorek są ładne, ale poza tak oczywistymi oczywistościami naprawdę nie ma tu nic więcej.
  • "W." - kto widział Jamesa Brolina w mini-serialu "Reaganowie", ten wie, że Brolinowie świetnie potrafią grać amerykańskich prezydentów. Szkoda tylko, że "W." też nie jest mini-serialem, bo jako dwugodzinny film kinowy z epizodyczną strukturą nie wychodzi, niestety, poza dość schematyczną przypowiastkę typu "na złość ojcu odmrożę sobie uszy (ewentualnie zostanę najpotężniejszym człowiekiem na świecie)". Trochę trudno uwierzyć, że cała kariera Dabliu została zdefiniowana wyłącznie przez kompleks Prometeusza. W ambitnej biografii to powinien być jeden z wątków pobocznych, a nie główna oś dramatu.
  • "Che: Rewolucja" - trudno oceniać ten film jako samodzielny byt, kiedy człowiek ma nadzieję, że w drugiej części Soderbergh powie coś więcej o Guevarze, zastanowi się nad jego motywacjami, zgłębi skomplikowany charakter. Tu mamy tylko wideoklip z dziejów rewolucji kubańskiej, zaś o samym Che, jak i przy okazji Fidelu Castro, dowiadujemy się tyle, że "trzeba być trochę szalonym", aby obrać taką ścieżkę kariery, jak oni. Ano trzeba, panie dzieju, trzeba. I?
  • "2012" - ależ nudny ten koniec świata. I pisze to fan głupawych blockbusterów spod znaku Baya czy Emmericha. Ja naprawdę lubię nawet te nieprawdopodobne ucieczki przed śmiercią w ostatniej setnej sekundy, ale przebóg! - tutaj co kilka minut ktoś (przeważnie Cusack z rodziną) pakuje się w sytuację z szansą przeżycia jak jeden do miliarda. Powiedzieć, że Emmerich przeskoczył rekina to za mało, on nakręcił "dzieło", przy którym "Dzień Niepodległości" wygląda na film dokumentalny.

Na koniec chciałbym jeszcze przyznać wyróżnienie w kategorii Postać Roku. And the winner is... Neytiri! Nie przeżyłem takiej fascynacji od czasu młodzieńczego zauroczenia się G'wel ze "Szninkiela". Że ziemskie dziewczyny są fajniejsze? Idźcie na "Avatara", to zrozumiecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz