środa, 31 marca 2010

Mika is my hero

"Kick-Ass" Matthew Vaughna to chyba najbardziej przeze mnie wyczekiwany film tego roku. Postery i trailery przypominają mi cudowne lata, kiedy w odjazdowym uniformie (przemalowanej na czerwono kominiarce i legginsach matki) pod osłoną nocy atakowałem shurikenami (lubaszkami) pojazdy wroga (przejeżdżające samochody). A teraz? Kiedy w Złotych Tarasach chciałem kupić kostium Batmana, trafiłem na mur wyłącznie dziecięcych rozmiarów...

Nerdowskie marzenia kompensuje mi trochę teledysk Miki do energetycznego singla promującego "Kick-Ass". Kopie tyłek!

wtorek, 30 marca 2010

The Horror of Burger King

W polskich reklamach straszą Bożena Dykiel i Zygmunt Chajzer, a tymczasem za wielką wodą...



Aż nabrałem ochoty na burgera z frytkami. Z duuuuużą ilością keczupu!

Rap moralnego niepokoju

Kumpel podesłał mi mailem artykuł z "Frondy" pod znamiennym tytułem "Uliczny rap w służbie Najwyższego". Dawno nie czytałem czegoś tak żenującego. Co zdanie, to facepalm. Z tekstu wynika, że ci sami ludzie, którzy odpowiadają za rozprzestrzenianie się idei "JP" wśród gimnazjalistów z Naszej-Klasy, to patrioci i obrońcy najwyższych wartości, zaś za całe zło i degrengoladę odpowiada oczywiście TVN, "Gazeta Wyborcza" i szeroko rozumiani intelektualiści.



Autor żali się, że (bliżej niesprecyzowani ONI) nazywają go "klerykalno-faszystowskim oszołomem ze świętoszkowatej Frondy". Bardzo mi przykro, ale używając w tekście wybitnie prawicowej retoryki ("mainstreamowe gwiazdeczki wspierające aborcję" kontra "raperzy potępiający zdradę małżeńską") sam właśnie tak się przedstawia. Przy czym szkodliwie dla samej subkultury, rzekomo przezeń gloryfikowanej, roztacza wizję hiphopowego światka, w którym nie można nagrać dobrego kawałka patriotycznego, nie stając jednocześnie "po stronie zarezerwowanej dla nacjonalistów z prawicy" i kiboli. Otóż można.

Nie można za to usprawiedliwiać bandytyzmu faktem, że ktoś nagrał "hymn na cześć Powstania Wielkopolskiego" czy "opiekuje się weteranami z AK". Charles Manson też być może przeprowadził kiedyś staruszkę przez jezdnię.

Zabijanie czasu z zombie



Jak mi niewiele do szczęścia potrzeba. Wyłowiłem dziś z sieci odmętów starą gierkę flashową "De-Animator" i spędziłem nad nią dzień cały. Przez to wszystkie plany zrobienia czegoś konstruktywnego tradycyjnie już poszły się kochać. But in the immortal words of Ezio Greggio, zawsze znajdę czas, kiedy trzeba postrzelać do żywych trupów. No co poradzę.

poniedziałek, 29 marca 2010

La Roux wymiata

Mam ogromne zaległości muzyczne, od miesięcy słucham głównie tego, co córka, a więc Fasolek, Natalki Kukulskiej i 50 Centa. Dlatego dopiero teraz sięgnąłem po jeden z głośniejszych ubiegłorocznych debiutów - album duetu La Roux - dotąd kojarzonego przeze mnie wyłącznie z dwóch świetnych radiowych singli "In for the Kill" i "Bulletproof". I jako fan synthpopu jestem wniebowzięty. Rewelacja od pierwszego do ostatniego kawałka. Jak ja uwielbiam te rzadkie jak biegunka niemowlaka odsłuchy, podczas których palec nie świerzbi nawet ku jednemu skipnięciu!

Kiedy pierwszy raz ujrzałem androgyniczną wokalistkę La Roux, Elly Jackson, pomyślałem, że tak musiałaby wyglądać młodsza siostra Tildy Swinton. Gdybym był studentem, pewnie nawet uwierzyłbym, że artystki są siostrami. Tilda nie ma jednak siostry, tylko trzech braci, z których żaden nie ma na imię Eleanor. Studencki research jest studencki.

piątek, 26 marca 2010

Alkoholizm na serio

Wszystkim tym, którzy w "Szalonym sercu" (2009) Scotta Coopera - gdzie oscarowy Jeff Bridges zapija się malowniczo pośród malowniczych plenerów Nowego Meksyku i przy melodyjnych dźwiękach country - widzą dramat alkoholika, polecam dokument "Szczur w koronie" (2005) Jacka Bławuta. W przeciwieństwie do Bad Blake'a, Michał Waluda to a serious man with a serious problem. A film Bławuta to a serious drama, nie familijna popierdółka.

czwartek, 25 marca 2010

Homo.edu.pl

Dokument "Homo.pl" (2007) Roberta Glińskiego to rzecz znakomita. Daleka od krzywdzących uogólnień, ukazująca dość szerokie spektrum homoseksualnych indywidualności, robiąca więcej dobrego dla wizerunku "polskiego geja" niż tęczowo przegięty Biedroń przez cały okres swej aktywności w mediach.

Owszem, na Zachodzie podobnych filmów powstało już na pęczki; owszem, człek tolerancyjny nie znajdzie tu nic odkrywczego. Jednak śmiem przypuszczać, że dla większości widzów już sam widok gejów i lesbijek nie jako kolorowych, krzykliwych przebierańców, tylko zwykłych szaraków mijanych codziennie na ulicy, będzie czymś wysoce szokującym. I być może okazją do zrewidowania poglądów - wszak nietolerancja bierze się nie tylko z głupoty, ale też, może nawet cześciej - z niewiedzy.

Jak mówi reżyser, "(...) bohaterowie są tacy jak wszyscy: piekarz, urzędnik bankowy, nauczycielka, fryzjer itp. Nic nie udają, mówią potocznym językiem. Z takim bohaterem widz łatwo się identyfikuje. Widzi na ekranie kogoś znajomego, podobnego do sąsiada, swojej ciotki albo sprzedawczyni ze sklepu osiedlowego. A może nawet widzi siebie".

Obejrzałem "Homo.pl" jakieś dwa lata temu na HBO i nie mogę się nadziwić, dlaczego do tej pory żaden dystrybutor nie odważył się go wypuścić choćby na DVD. Na szczęście jakaś dobra dusza umieściła w całości TV-rip na YouTube. Gorąco polecam.

wtorek, 23 marca 2010

Superbohaterskie schizy

Na forach filmowych wrze. Chris Evans, do tej pory najbardziej znany jako Human Torch, oficjalnie został nowym Kapitanem Ameryką. Kto za? Kto przeciw? Wpisujcie miasta!

Ja wstrzymuję się od głosu, dopóki nie zobaczę gotowego filmu, niemniej pragnę zauważyć, że obsadzenie Torcha w roli Kapitana otwiera drogę do nowego poziomu kina superbohaterskiego. Gdyby bowiem ktoś kiedyś zdecydował się zekranizować Secret Avengers czy Ultimate Alliance, mógłby uzyskać komiks i film psychologiczny w jednym. Zaś Evans, którego uwielbiam od czasu jego wybitnej roli w "Not Another Teen Movie" (2001), za rolę borderline-hero z łatwością chapnąłby Oscara.



Moje marzenie: film, który idzie jeszcze dalej niż "The Killing Joke", by w finale bez żadnych niedomówień ukazać Batmana i Jokera - już przecież posiadających podwójną tożsamość - jako tę samą osobę. Rozdwojenie jaźni do potęgi - coś fantastycznego! Christian "American Psycho" Bale byłby w takiej roli znakomity.

poniedziałek, 22 marca 2010

Whatever poster

Dopasuj plakat do opisu dystrybutora:

"Historia starszego mężczyzny, który stara się zdobyć serce 20-letniej dziewczyny. W tym celu zmienia całkowicie swój styl życia."

sobota, 20 marca 2010

Sklepik z horrorami

Wszystkim fanom kina grozy, którzy wspierają lokalny rynek lub po prostu są zbyt leniwi, by na własną rękę sprowadzać filmy z Wielkiej Brytanii czy USA, gorąco polecam skorzystać z oferty Oceanu. W zakładce słusznie noszącej nazwę "Hity z importu" można znaleźć prawdziwe rarytasy - debiutancki film Kathryn Bigelow "Blisko ciemności" (1987), od dawna niedostępnego w Polsce "Darkmana" (1990) Sama Raimiego, pakiet najważniejszych horrorów Hammera z lat 1958-75, kultowe "Martwe zło" (1982) i "Martwicę mózgu" (1992), zestaw ośmiu slasherów z serii "Piątek trzynastego", kolekcje Stephena Kinga, Rogera Cormana i "Phantasma" (znanego u nas z VHS-ów jako "Mordercze kuleczki"), klasykę horroru niemego ("Golem", "Nosferatu", "Gabinet doktora Caligari" i inne) oraz wszystkie siedem sezonów niezapomnianych "Opowieści z krypty"!



Żałuję jednego - że Ocean nie ma w swej ofercie książek.

piątek, 19 marca 2010

Iluminacja Schreibera



"Wszystko jest iluminacją"
(2005) to jak do tej pory jedyny film wyreżyserowany przez Lieva Schreibera. Szkoda, bo nad wyraz udany. Obraz jest ekranizacją bestsellerowej powieści Jonathana Safrana Foera. "Rodzi się nowa literatura holocaustowa, w której więcej jest literatury niż Zagłady" - pisał na łamach "Polityki" o tej książce Juliusz Kurkiewicz. W filmie Schreibera, kameralnym kinie drogi, która wiedzie bohaterów przede wszystkim w głąb siebie, też jest na szczęście więcej filmu niż dramatu.

Owa filmowa esencja przejawia się w olśniewających, impresjonistycznych i realistycznych zarazem zdjęciach Matthew Libatique'a; folklorze odbitym w sceneriach i melodiach klezmerskich i ukraińskich piosenek; piorunująco dobrej roli Eugene'a Hutza, frontmana kultowego Gogol Bordello, który przyćmiewa tu samego, skądinąd bardzo porządnego Elijaha Wooda. Na prawdziwą gwiazdę tej poetyckiej tragikomedii wyrasta jednak pies Sammy Davis Jr. Jr. Wszystkie sceny z jego udziałem to perełki subtelnego i jednocześnie odjechanego humoru - na takich kontrastach zbudowany jest zresztą cały film.

Holocaust, antysemityzm, ksenofobia - to tematy o wydźwięku jak najdalszym od pozytywnego. Jednak dzięki wyczuciu Schreibera katartyczne doświadczenia bohaterów przeżywa się wraz z nimi i seans koniec końców podnosi na duchu. Oby jak najwięcej takich iluminacji.

czwartek, 18 marca 2010

Israel over the rainbow

W przedwczorajszej notce pisałem o niedoścignionym do tej pory wykonaniu "Moon River" przez Audrey Hepburn. Najwyraźniej z inną klasyczną balladą filmową - "Over the Rainbow" - nie jestem tak związany emocjonalnie, bo choć oryginalna wersja śpiewana przez Judy Garland oczywiście mi się podoba, tak z setek coverów tego utworu mogę wskazać kilka, które robią na mnie większe wrażenie. Ot, choćby doowopowa wersja The Checkers z 1952 roku. Albo bardzo liryczna Evy Cassidy. Albo rockowy instrumental Chrisa Impellitteriego. Ale absolutnym numerem jeden jest dla mnie ukulele Israela Kamakawiwo'Ole. Słuchając jego interpretacji, naprawdę jestem w stanie wznieść się w myślach ponad tęczę!

środa, 17 marca 2010

Autorytety w TVP



Dear God, w "Punkcie widzenia" na TVP2 prowadzący Grzegorz Nawrocki w kontekście debaty o cenzurze w sieci analizuje ze śmiertelną powagą bzdurną ankietę o życiu seksualnym internautów, którą wyśmiewałem w zeszłym tygodniu! "Co trzeci Polak uprawiał seks z osobą poznaną przez internet" - grzmi Nawrocki. "Co trzeci?!" - reaguje niedowierzaniem Stefan Niesiołowski. "Tak, to najnowsze badania przeprowadzone w internecie" - błyskotliwie ripostuje Nawrocki. Po pogardliwym prychnięciu senatora reflektuje się: "Przepraszam, nie tylko w internecie, ale na reprezentatywnej próbce Polaków. Przez profesora Zbigniewa Izdebskiego".

Tak potężny argument zamyka już Niesiołowskiemu usta. Głos zabiera za to kolejny z zaproszonych do studia autorytetów - Edyta Herbuś. Opowiada się za cenzurą, bowiem według niej to "niebezpieczne", że w necie ktoś może jej "anonimowo roztrząsać życie intymne". Nie dziwota, że w takim towarzystwie najrozsądniej potrafi wypaść nawet przeciwny cenzurze Piotr Tymochowicz, co nie znaczy, że nie odjeżdża w typowe dla siebie pieprzenie nie na temat.

Nawrocki kończy dyskusję konkluzją: "Wolność czy cenzura? Ten problem pojawił się już wraz z nastaniem radia. Ale dziś trudno sobie wyobrazić, by ktoś mógł sobie nadawać co chce i na jakich falach chce". Ja to sobie mogę akurat bez trudu wyobrazić, aczkolwiek w przypadku TVP rzeczywiście zabroniłbym nadawania czegokolwiek na jakichkolwiek falach.

wtorek, 16 marca 2010

Z nurtem Moon River

Scena ze "Śniadania u Tiffany'ego" (1961), kiedy Audrey Hepburn śpiewa na balkonie "Moon River", jest jedną z moich ulubionych z całego kina. Słyszałem ten utwór w wielu różnych wersjach, ale żadna nawet nie zbliżyła się do emocjonalnej mocy oryginału. Ta przepiękna piosenka mówi o tym, że choć za każdym zakrętem tudzież w ujściu Księżycowej Rzeki czeka wielka niewiadoma, najważniejsze to mieć z kim ku niej płynąć...

poniedziałek, 15 marca 2010

Turyńska masakra klarnetem



W Turynie grasuje karzeł mordujący młode kobiety przy użyciu m.in. klarnetu i według klucza z wierszyków inspirowanych "Folwarkiem zwierzęcym". Tak, pierwszą reakcją jest osłupienie, ale przecież Dario Argento nie do takich mindfucków nas przyzwyczaił. Groteskowość intrygi paradoksalnie działa zresztą na korzyść "Bezsenności" (2001), wzmagając jeszcze aurę enigmatycznych wizji i niedopowiedzeń. Film tak sugestywnie obnosi sznyt klasycznego giallo, że sen faktycznie jest ostatnią rzeczą, która mogłaby przyjść na myśl w trakcie seansu.

Jest tu atmosfera, którą można by kroić nożem i za kształt której należy pochwalić zarówno montażystkę Annę Napoli i sędziwego zdjęciowca Ronnie'ego Taylora (Oscar za "Gandhiego"), jak i niezawodnych muzyków z Goblina. Jest kapitalny zabieg narracyjny, każący widzowi kilkakrotnie zmieniać optykę postrzegania kolejnych bohaterek. Jest full frontal nudity i gore posunięte do ekstremum. Jest Max von Sydow z jednej i kompletne aktorskie niedojdy z drugiej strony - fuzja, której efektem jest konfuzja widza; też nie bez znaczenia dla klimatu całości.

To wszystko czyni z "Bezsenności" jeden z lepszych horrorów mistrza makabry w ogóle, a na pewno najlepszy w nowym milenium. Mając w pamięci "Giallo" (2009) - oby nie ostatni dobry.

piątek, 12 marca 2010

O "Nostalgii" bez nostalgii



W najnowszym odcinku znanego i lubianego esensyjnego cyklu dyskutuję z Niebrzydkim o nowym filmie Petera Jacksona. I wreszcie się nie zgadzamy! Niebrzydki bowiem występuje jako adwokat Jacksona, ja zaś wziąłem na siebie niewdzięczną rolę oskarżyciela. Inaczej jednak nie mogłem. Dlaczego - o tym w dyskusji.

czwartek, 11 marca 2010

Hot dogi à la Tarantino

Sam nie wiem, co uwielbiam bardziej - "Pulp Fiction" czy hot dogi domowej roboty. Dlatego nowa reklama Berlinek sprawiła mi sporo satysfakcji. Delicious!

środa, 10 marca 2010

Akademickie buce



Kiedy moja małżonka w trakcie wspólnego oglądania gali oscarowej oburzyła się, że w In Memoriam nie pokazano Farrah Fawcett, skonstatowałem, że to niemożliwe, najpewniej wtedy oboje mrugnęliśmy, bo przecież szanowni zmarli przelatywali przez ekran w ekspresowym tempie. Okazuje się, że nie miałem racji.
Akademia mówi, że nie zamieściła wspomnienia o Fawcett w In Memoriam podczas gali Oscarów ponieważ aktorka lepiej znana jest jako gwiazda telewizji.
Co za pieprzenie! Tak, w historii popkultury zapisała się jako Aniołek, ale przecież nie tylko ja kojarzę ją jeszcze na przykład z "Saturna 3", "Ucieczki Logana", "Wyścigu Armatniej Kuli", "Apostoła" czy "Doktora T i kobiet". Dlaczego więc Akademia zignorowała ten fakt, jednocześnie oddając hołd Michaelowi Jacksonowi?
Zmarły artysta pojawił się ostatnio w popularnym filmie kinowym i to zdecydowało o zamieszczeniu jego sylwetki podczas Oscarów.
No tak, bo całą karierę artysty definiuje ostatni popularny film kinowy. Zaś Jacko w "This Is It" stworzył wybitną kreację aktorską, bo przecież film nie był zlepkiem scen z przygotowań muzyka do koncertów. Najbardziej rozwala mnie jednak taka linia obrony:
Akademia dodaje, że była to bardzo trudna decyzja dla komitetu, który przygotowywał ten fragment uroczystości. (...) Bruce Davis, który przygotowywał In Memoriam, mówi, że z tego samego powodu nie wspomniano też o innej długoletniej gwieździe telewizji Gene Barrym (ostatnio w kinowej "Wojnie światów" Spielberga - przyp. PD). W Akademii długo trwała dyskusja, czy oboje powinni znaleźć się w materiale, ostatecznie jednak zdecydowano się ich nie umieszczać.
Jakimi skończonymi bucami trzeba być, żeby powoływać specjalną komisję w celu ustalenia, czy znani i lubiani aktorzy są dostatecznie "kinowi"? Bo przecież przez umieszczenie ich w In Memoriam ceremonia trwałaby całe 2 sekundy dłużej. Niedopuszczalne!

Źródło

wtorek, 9 marca 2010

99% danych statystycznych to bzdury

Natrafiłem dziś na ankietę badającą preferencje seksualne polskich internautów. "Ułożoną przez prof. dr. hab. Zbigniewa Izdebskiego i wyświetlaną w systemie CAWI na różnych stronach internetowych, m.in. Naszej-Klasie". Niezły ubaw.
Co trzeci Polak korzystający z internetu przyznaje się do kontaktu seksualnego z osobą poznaną w sieci - wynika z badania CBM Indicator.
Z komentatorów, którzy udzielili się pod moją poprzednią notką, stawiam na Bartka Świądra i Grega.
Ogółem jednak 89 proc. użytkowników sieci ocenia, że seks wirtualny jest mniej satysfakcjonujący niż "w realu".
Czyli twórcy ankiety stawiają znak równości między "kontaktem seksualnym z osobą poznaną w sieci" a "seksem wirtualnym". Fajnie.
Natomiast dla ponad 80 proc. osób korzystających z internetu jest on źródłem informacji o seksie. Mężczyźni najczęściej szukają w sieci materiałów o charakterze erotycznym, natomiast kobiety - porad dotyczących technik seksualnych.
Tu już prawdziwy odlot - do jednego worka z etykietką "informacje o seksie" ankieterzy wrzucają guglanie haseł typu "co to jest kamasutra" i odwiedzanie serwisów w rodzaju YouPorn czy Free6.
Z badania wynika, że przeciętny wiek inicjacji seksualnej polskiego internauty wynosi 18,8 lat.
To akurat może być bliskie prawdy. Kiedy się młodość spędza na Naszej-Klasie i Gadu-Gadu...
Deklarowana średnia długość stosunku wynosi 17,8 minuty.
Z czego 17 minut zajmuje włączenie komputera, wyszukanie odpowiedniego filmiku i czekanie, aż się skończy buforować.
Stosunek do wiary deklarowany przez respondentów miał wpływ na wyniki - do zdrady przyznała się 1/3 wierzących i praktykujących w porównaniu z ponad połową wierzących i niepraktykujących oraz niewierzących.
To akurat dowód tylko na to, że ci ostatni uczciwiej wypełniają ankiety.

Źródło

poniedziałek, 8 marca 2010

Emocje oscarowej nocy



Wbrew pozorom były całkiem spore. Za oprawę tegorocznej ceremonii odpowiadał Adam Shankman, reżyser i choreograf m.in. "Lakieru do włosów", dlatego spodziewałem się rozbuchanej scenografii i wielu numerów musicalowych. Nic z tych rzeczy. Poza fragmentem z tancerzami z "You Can Dance", prezentującymi układy do najlepszych nominowanych ścieżek dźwiękowych, impreza była raczej statyczna. Co nie znaczy, że nudna. Steve Martin i Alec Baldwin zgrabnie i trochę z cienia prowadzili imprezę, nie uciekając się do tańca czy śpiewu, tylko lekko i bez przegięć dowcipkując z nominantów i gości. Znakomicie sparodiowali sceny łóżkowe z "Paranormal Activity".

Nie był to zresztą jedyny akcent horrorowy. Mistrz Roger Corman otrzymał ogłoszonego już w listopadzie ubiegłego roku Oscara za całokształt twórczości, a prawdziwy hit i dla mnie osobiście najlepszy moment całej nocy stanowił montaż scen z kultowych horrorów. Zobaczyć w trakcie gali oscarowej laleczkę Chucky, Jasona Voorheesa, Freddy'ego Kruegera, Leatherface'a, a nawet Pinheada i Leprechauna - bezcenne. Tylko co tam robił wycinek ze "Zmierzchu" czy "Księżyca w nowiu"?

Między innymi dzięki takim smaczkom chyba pierwszy raz oscarowy show w ogóle mi się nie dłużył. Cztery godziny zleciały jak z bicza strzelił. Bez wątpienia ożywcze były liczne niespodzianki - statuetka za scenariusz adaptowany dla Geoffreya Fletchera ("Precious"), za dźwięk, montaż efektów dźwiękowych i montaż dla twórców "The Hurt Locker" (chyba mało kto się spodziewał, że "Avatar" - nagrodzony jedynie za zdjęcia, scenografię i efekty specjalne - nie zgarnie chociaż w kategoriach technicznych całej puli), za najlepszy animowany film krótkometrażowy dla "Logoramy" (zamiast zwyczajowo dla "Wallace'a i Gromita"), za najlepszy film zagraniczny dla argentyńskiego "El secreto de sus ojos" (zamiast faworyzowanych "Białej wstążki" lub "Proroka").

No i crême de la crême, czyli Oscary za scenariusz oryginalny, reżyserię i najlepszy film dla "The Hurt Locker". Odczucia? Mieszane. Z jednej strony zawód, bo jak wiadomo kibicowałem "Avatarowi", który już przez wzgląd na sam technologiczny przełom zapisze się większymi głoskami w historii kina niż stosunkowo skromny, znakomity, choć w żadnym razie nieprzełomowy dramat wojenny Kathryn Bigelow. Jednak z drugiej strony - pewna mimowolna satysfakcja, którą odczuwam zawsze, gdy Dawid wygrywa z Goliatem.

piątek, 5 marca 2010

Typy oscarowe



Miałem przyjemność zobaczyć wszystkie nominowane filmy i nadal uważam, że Oscar ewidentnie należy się rewelacyjnemu emocjonalnie i rewolucyjnemu technologicznie "Avatarowi". Akademicy mogą jednak chcieć utrzeć nosa Cameronowi za jego pamiętne egotyczne "I'm the king of the world!" i nagrodzić "The Hurt Locker". Niesłusznie, bo choć antywojenny dramat Kathryn Bigelow jest dziełem znakomitym, to jednak mimo wszystko nie oscarowego kalibru.

Ze zrozumieniem przyjąłbym natomiast wyróżnienie Bigelow za reżyserię i mam przeczucie, że statuetki tak właśnie się rozłożą. Jeśli zaś, co mało prawdopodobne, po najwyższe trofeum nie sięgnie ani "Avatar", ani "The Hurt Locker", życzyłbym sobie nagrody dla "Odlotu". A to dlatego, że wówczas w kategorii filmu animowanego mógłby zatriumfować fantastyczny "Fantastyczny pan Lis" i lis, przepraszam, wilk byłby syty i owca cała. A żeby syte były jeszcze kosmiczne krewetki, "Dystrykt 9" powinien otrzymać golca za scenariusz adaptowany - niewątpliwie najbardziej spośród nominowanych oryginalny, mimo że przecież nie... oryginalny. Za ten z kolei należałoby nagrodzić "Bękarty wojny". Czy tak właśnie będzie? Siłą tegorocznego rozdania jest większa niż w ubiegłych latach nieprzewidywalność - niemal stuprocentowo pewne są właściwie tylko Oscary dla Christopha Waltza za rolę Hansa Landy i dla "Avatara" w kategoriach technicznych. I bardzo dobrze, szykuje się noc pełna wrażeń!

Więcej na łamach "Esensji".

środa, 3 marca 2010

Ambiwalentna liryka Jasona

Pewien znany amerykański krytyk nazwał "Jason's Lyric" (1994) połączeniem "Menace II Society" z "Bezsennością w Seattle". To uproszczenie celnie oddaje charakter filmu Douga McHenry'ego. Z jednej strony mamy tu bowiem dość typową (choć zgrabnie napisaną) pesymistyczną opowieść z życia afroamerykańskiego getta, z drugiej - love story, jakiej kino czarnych nigdy wcześniej i później nie widziało. Fabuła plecie się dwutorowo, na obu trajektoriach ważą się losy dwóch braci. Jason (Allen Payne) jest rozsądny, twardy, ale i czuły, zakochany w Lyric (Jada Pinkett, jeszcze nie Smith). Joshua (Bookem Woodbine) - gwałtowny, lekko opóźniony, zgrywający twardziela, zaborczy o brata, którego chciałby mieć na wyłączność. Ukształtowała ich powracająca w retrospekcjach tragedia z dzieciństwa, która gromkim echem odbije się jeszcze w finale.



Po pokazach branżowych film został opatrzony certyfikatem X, zarezerwowanym w Stanach niemal wyłącznie dla produkcji hard porno. Ostatecznie, po wycięciu całej długiej minuty scen erotycznych, otrzymał kategorię R. Jednocześnie jest zdumiewająco wręcz romantyczny. Na bardzo przyzwoitym poziomie, trzeba dodać. Sekwencjom miłosnym bliżej do natchnionych, nastrojowych klimatów najlepszych ekranizacji Nicholasa Sparksa, niż do hallmarkowego kiczu. Oczywiście, statystyczny krytyk sfingowałby od ręki jakieś bzdurne uzasadnienie, dlaczego "Jason's Lyric" upraszcza zawiły temat miłości. Gdy tymczasem miłość sama w sobie nie jest przecież skomplikowana.

Patrzeć na tę prostą historię miłosną w przejmującym, pierwszorzędnym wykonaniu Pinkett i Payne'a, to czysta przyjemność. Niejednoznaczny odbiór filmu, zależny od wieku, przekonań i zainteresowań, również stanowi tutaj pewną wartość. Za przykład najlepiej posłuży fakt, że polski dystrybutor wideo wprowadził swego czasu ów tytuł na rynek pt. "Magia miłości" i bez ograniczeń wiekowych, z kolei TVP wyemitowała go dwukrotnie w nocy pt. "Czarna rozpacz" i z etykietką "tylko dla dorosłych". Trudno o bardziej ambiwalentne podejście.

poniedziałek, 1 marca 2010

Nokwaut eranowego boksera

Nie należę do maniakalnych tropicieli popkuriozów, ale tzw. prawicowa interpunkcja tudzież niechlujstwo mocno biją w moje poczucie estetyki. Frywolne podejście do języka pisanego do niedawna można było zaobserwować głównie na blogach podlotków, blogach polityków i platformach tzw. mediów obywatelskich, dlatego nie przeszkadzało mi to o tyle, że wyżej wymienione nigdy nie leżały w kręgu moich zainteresowań.

Niestety, od jakiegoś czasu niemal ostentacyjną niedbałość o słowo zaczął przejawiać odwiedzany przeze mnie kilka razy dziennie komercyjny serwis filmowy Stopklatka.pl, a to już mnie rozjuszyło. Weźmy pierwszego z brzegu newsa:



Ze stylistycznego punktu widzenia tekst to niebywały, bo nie zawiera ani jednego poprawnego zdania! W każdym jak nie rażąca literówka (bez kontekstu trudno byłoby się domyślić, że "krierzę" oznacza według autora newsa "karierze"), to przynajmniej błąd interpunkcyjny, a najczęściej jedno i drugie. Czy naprawdę zatrudnienie jednego sensownego redaktora kosztuje tak wiele?

Pomijajac już fakt, że ostatnio mogliśmy oglądać Lieva Schreibera nie jako Sabretootha, a jako Vilmę w "Zdobyć Woodstock" Anga Lee. Błądzić jest rzeczą ludzką, ale TYLKO błądzić?

Horror mizoginistyczny

Ale zarazem prokumpelski i autentycznie zabawny. W polskim offie nigdy nie powstało nic takiego:



To właściwie bezceremonialna, hardkorowa miniwersja znakomitego "I Love You, Man". Tyle że z happy endem ;-).