piątek, 26 lutego 2010

Manifest krytyka subiektywnego

W czwartej części swojego frapującego katechizmu krytyka filmowego Michał Oleszczyk wzywa krytykanckie bractwo do postawy mesjanistycznej. Tym samym, niestety, popada w ideologię ("to trzeba, tamtego nie wolno"), od której tak inteligentnie odżegnywał się w drugim odcinku cyklu. Nie uważam za słuszne definiowanie zawodu krytyka poprzez wspólną postawę. Krytyce potrzebne są nisze, specjalizacje, dyferencje. Nie musimy być wszyscy Jackami od wszystkiego. Otwartość, znajomość, nawet pokora wobec wszelkich nurtów i odłamów kina - jak najbardziej. Ale nie narzucony odgórnie "rodzaj nastawienia wobec świata". Nie czuję się w obowiązku składać siebie samego w ofierze na ołtarzu sztuki, męcząc się okrutnie na przykład na filmach Jamesa Benninga. Kult cierpiętnictwa jest mi obcy tak w życiu, jak i w kinie. Jeśli w oczach Oleszczyka pozbawia mnie to prawa do tytułowania się krytykiem, nie będę rozpaczał.
You can call me Susan if it makes You happy.

Ową niezbyt fortunną proklamacją MO zyskuje jednak popleczników. W komentarzu pod tekstem Joanna Malicka oświadcza, że "krytyk z autorytetem to krytyk z jakimiś poglądami z jednej strony, ale z drugiej potrafiący odrzucić swoje prywatne spojrzenie i ocenić film... obiektywnie. Takich ludzi się ceni". W odpowiedzi autor "podpisuje się obiema rękami", czym nieco mnie konfunduje, bo jednak pod większością punktów jego krytykanckiego regulaminu i ja mógłbym machnąć parafkę, a tu nagle zwrot akcji jak u Shyamalana. Cóż jednak począć, będę musiał jakoś przeżyć brak szacunku ze strony wyżej wymienionych (wyłączając - mam nadzieję! - Shyamalana), bowiem niewiele jest rzeczy, z którymi mógłbym nie zgodzić się w takim stopniu, jak z komentarzem Malickiej.

Jeżeli już w ogóle przyjmiemy istnienie takiego abstraktu jak obiektywizm, miarę "obiektywną" będziemy mogli przyłożyć jedynie do warstwy technicznej danego dzieła, a to i tak poruszając się jedynie w obrębie narzuconych nam kulturowo norm estetycznych. Nie przyłożymy zaś w ogóle takiej miary do sfery światopoglądowej (bo obiektywnie każdy pogląd, zgodny z naszym czy nie, będzie tak sam ważny), intelektualnej (bo to, co dla jednego odbiorcy będzie truizmem, dla innego może stanowić prawdę objawioną) i nade wszystko emocjonalnej, na którą decydujący wpływ mają takie czynniki jak nasza osobista wrażliwość i życiowe doświadczenie. Jako tako obiektywnie można więc oceniać filmy (i sztukę w ogóle) jedynie pod względem walorów formalnych, dlatego w takim ujęciu wiele utworów zbierałoby punkty ekstra już za sam profesjonalny kształt.

Ponadto, krytyk, który "odrzucałby swoje prywatne spojrzenie" na rzecz obiektywizmu, łatwo mógłby wpaść w pułapkę unifikacji, zatracając tym samym indywidualny charakter i świeżość postrzegania. Odnoszę zresztą wrażenie, że polska krytyka w dużej mierze tym właśnie stoi; wyraźnie da się wyczuć a to strach przed rewizjonistycznym podejściem do klasyka, co mogłoby spowodować ostracyzm ze strony środowiska, a to z kolei schlebianie pupilkom w rodzaju Almodóvara czy Hanekego. Prowadzi to niekiedy do zabawnych paradoksów, np. z treści recenzji wynika inna ocena niż z ilości przyznanych gwiazdek czy punktów; amerykański horror i europejski dramat dostają tę samą notę, mimo że pierwszy był oceniony pozytywnie, a drugi - negatywnie.

Nie zmieni się to, jeśli polska krytyka nadal będzie stanowić jednolitą, jednomyślną masę. Otwieram "Film" czy "Kino" i nie potrafię rozróżnić po charakterze pisma jednego recenzenta od drugiego (sprawdzić, czy nie poeta Maciejewski). Brakuje wyrazistych osobowości. Zygmunt Kałużyński przeszedł do historii, bo nie bał się kwestionować, patrzeć skrajnie subiektywnie, podnosić pióro na autorytety pokroju Holland czy Zanussiego. Kałużyński nie był nieomylny, ale był erudytą-pasjonatem, mistrzem dygresji i anegdoty - potrafił w recenzji czy dyskusji pozornie oddalić się od tematu najdalej jak można, po czym okazywało się, że on ciągle mówi o filmie! Ale nie utartymi frazesami, jałowymi formułkami, od jakich roi się w tekstach współczesnych krytyków. Ekspresyjnym, z miejsca rozpoznawalnym stylem.

Miał też Kałużyński poczucie humoru, o co nie można, niestety, posądzić dzisiejszych analityków kina. A jak dowodził inny nasz wybitny krytyk, Antoni Słonimski, "brak poczucia humoru nie zawsze jest dowodem powagi". Ano nie zawsze, przeważnie zresztą mamy dziś do czynienia z mało poważnym wodolejstwem - kolejną zmorą rodzimej krytyki. Wielu recenzentów czy publicystów często nie ma nic ciekawego do powiedzenia, choć - oddając sprawiedliwość - nierzadko też sam film nie prowokuje do odkrywczych myśli. W takich sytuacjach jakże chętniej niż z kolejną podobną, schematyczną recenzją, zapoznawałbym się z błyskotliwymi, dowcipnymi opiniami w rodzaju tych, z których słynął Słonimski. Dla przykładu, fragment jego recenzji "Tajemnicy przystanku tramwajowego" (1922, reż. Jan Kucharski): "Jest to przystanek, na którym zaiste nie warto by przystanąć, gdyby nie należało się po nim przejechać". Albo taki prztyczek w kierunku pewnej sztuki teatralnej wystawianej w warszawskim Teatrze Nowym: "Ta wstrząsająca tragedia serc ludzkich opowiedziana jest z lekkością i błyskotliwością, jaką odznacza się nocnik wyrzucony na śmietnisko. Lekkie to, ma połysk, ale usiedzieć już na tym nie sposób". Czyż nie kapitalne? Bez wątpienia Antoni Słonimski byłby dziś najlepszym spośród tetryków.

Przywołuję ich zresztą nieprzypadkowo, bo samą ideę Zgryźliwych Tetryków czy - w szerszej skali - serwisów metakrytycznych bardzo sobie chwalę. I nie tylko ja - dzięki nim statystyczny widz dostaje cenne wskazówki, na co warto się wybrać. Cenne, bo - jak pisze Wojtek Orliński - dostarczają "pewnej praktycznej namiastki obiektywnej oceny wartości dzieła sztuki". Tej "namiastki obiektywizmu" nie dostarczy jednak pojedynczy krytyk. Dlatego dobrze znaleźć takiego, którego gust będzie kompatybilny z naszym. Wbrew pozorom to nie takie łatwe. Ale jeśli się uda, to wcale nie oznacza, że tych "niekompatybilnych" nie warto już czytać. Ich warto być może nawet bardziej! Mnie na przykład tylko teksty kolegów, z którymi się nie zgadzam, prowokują do intelektualnego wysiłku, podjęcia polemiki, czasem nawet przewartościowania własnych poglądów, przyznania się do błędu. Gdybym był zunifikowany z Michałem Oleszczykiem postawą wobec świata i kina, jeden z nas byłby zwyczajnie niepotrzebny.

czwartek, 25 lutego 2010

Splagiatowany Spike

Zupełnie przez przypadek, guglając egzotyczny wyraz "nazwiśnik", trafiłem na blog niejakiej Mruczin, gdzie odkryłem swój artykuł o Spike'u Lee, opublikowany kilka lat temu w "Ślizgu". Blogerka-blagierka dopisała jeden akapit o hip-hopie, zaktualizowała co nieco (gdy pisałem ten tekst, prezydentem USA był Bush, a Thierry Henry grał w Arsenalu), ale cała reszta jest skopiowana słowo w słowo!



No jak tak można...

środa, 24 lutego 2010

Inwazja złego smaku

Sekwencja początkowa "Inwazji" (2005) jest rozkoszna. Z dalekiego planu widzimy walijską łąkę, gdzie pośród megalitów jeden punkcik napiera na drugi. Nagłe zbliżenie i po ślepiach wali nas odblask męskich pośladków. Punkciki okazują się parą kopulującą w najlepsze. Wtem na niebie nad nimi pojawia się UFO. W sposób klasyczny zostają wessani przez promień do wnętrza pojazdu. Kosmici o wyglądzie niedorobionego miksu Obcego z Predatorem związują ich w trymiga, po czym ogromnym wiertłem wwiercają się chłopakowi w odbyt. Na ekran bryzga strumień cyfrowej krwi, a wraz z nią wjeżdża oryginalny tytuł "Evil Aliens".



Po takim wstępie już dokładnie wiadomo, czego się spodziewać po filmie Brytyjczyka Jake'a Westa. Niestety, ten wczesny-Peter-Jackson-wannabe spełnia oczekiwania tylko połowicznie. "Inwazja" jest tak przedobrzona pod względem debilnego humoru i rozmyślnie złego aktorstwa, że po kilkunastu minutach zaczyna zwyczajnie nużyć. Camp też ma wbrew pozorom jakieś granice. Poza tym nie wystarczy zastąpić kosiarki z "Martwicy mózgu" podkaszarką, a krew dorobić potem na komputerze, by stworzyć nowy obiekt kultu. Nawet najlepsze CGI nigdy nie dorównają w tej akurat niszy efektom protetycznym. W sumie fani gatunku mogą rzucić okiem, ale w zupełności wystarczy raz i to pobieżnie.

wtorek, 23 lutego 2010

Baadasssss!



"Sweet Sweetback's Baadasssss Song"
(1971) jest legendą. To on oficjalnie dał zaczątek nurtowi blaxploitation. Tak jak gangsta raperzy podniecają się przede wszystkim "Scarface'em", tak wielu czarnoskórych artystów starszej daty jako film, który miał na nich największy wpływ, wymienia właśnie obraz Melvina Van Peeblesa. Ponoć śp. Richard Pryor przy pierwszej styczności ze "Sweet Sweetback's..." był tak oczarowany, że kazał operatorowi projektora puszczać go sobie wciąż od nowa i z kina wyszedł dopiero po 12 godzinach.

Dziś ciężko wysiedzieć na nim przez jedyne 90 minut. Odrzuca partyzanckim wykonaniem, pretekstową fabułą (męska prostytutka ucieka do Meksyku po zamordowaniu dwóch policjantów znęcających się nad młodym bojówkarzem Czarnych Panter) i mizoginią posuniętą dalece bardziej niż w teledyskach 50 Centa. Ale Pryorowi nie ma się co dziwić. Po raz pierwszy w życiu obcował z filmem w całości nakręconym przez czarnych, opowiadającym o czarnych i przeznaczonym dla czarnych. Filmem tak skrajnie autorskim - Van Peebles sam jeden go wyreżyserował, zmontował, napisał scenariusz i muzykę, wystąpił w roli głównej i oczywiście wyłożył nań kasę (150 tysięcy zielonych, w tym jedna trzecia pożyczona od Billa Cosby'ego), gdyż dla wszystkich co do jednego producentów z hollywoodzkich studiów sam pomysł projektu był tak irracjonalny, że Melvin zazwyczaj odprowadzany był do drzwi przez z trudem skrywane drwiące uśmieszki. Ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni - "Sweet Sweetback's..." szturmem zdobył murzyńską publiczność, wyciągając z kas 15 milionów dolarów.



W filmie debiutował (w scenie erotycznej!) 14-letni wówczas Mario Van Peebles. Trzydzieści dwa lata później ten - tak jak ojciec - człowiek-orkiestra postanowił oddać hołd staruszkowi, kręcąc na podstawie jego wspomnieniowej książki film o procesie powstawania tegoż prekursorskiego dla blaxploitation dzieła. I o ile "Sweet Sweetback's..." jest dziś wart uwagi głównie przez wzgląd na swój społeczno-kulturowy kontekst, tak "How to Get the Man's Foot Outta Your Ass" (2003) znamionuje się pasją, wobec której nie sposób przejść obojętnie. W ekscytujący i niepozbawiony inteligentnego humoru sposób Mario (sam wcielający się, rzecz jasna, w Melvina) tworzy pean nie tylko na cześć jednego faceta, ale wszystkich tych, którzy nie zawahają się przed niczym w urzeczywistnianiu swych marzeń. A do tego celnie i urokliwie oddaje gorączkową atmosferę lat 70. Nie pierwszy to raz w historii kina (por. "Ed Wood" Tima Burtona, "Głęboko w gardle" Fentona Baileya i Randy'ego Barbato) opowieść o kształtowaniu się legendy okazała się wartościowsza od samej legendy.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Zmiana na lepsze

Stali (czyt. syscy tsej) Czytelnicy mojego bloga zapewne od razu zauważyli, że zdecydowałem się na zmianę jego nazwy. Z trzech zasadniczych powodów.



Po pierwsze, "Wszędzie dobrze, ale w kinie najlepiej" od początku wydawał mi się tytułem tyleż trafnie odzwierciedlającym moje preferencje i zamiłowania, co zdecydowanie za długim i nieszczególnie chwytliwym. Pewnie, że najważniejsza jest zawartość merytoryczna, ale nie wiem, czy sam (zakładając, że nie kojarzę autora) poleciłbym komuś blog o takiej nazwie - choćby z tego względu, że mógłbym jej po prostu nie zapamiętać.

Po drugie, nazwa powinna jak najlepiej oddawać charakter bloga, a poprzednia mogła być myląca, o czym świadczy chociażby komentarz Konrada Wągrowskiego pod notką poświęconą komiksowi: "Hej, ale tu miało być o kinie!". Oczywiście, miało być, ale głównie, a nie wyłącznie, bo mimo że X muzę ukochałem sobie nad inne sztuki, to jednak tak jak szanowny kolega pozostaję popkulturystą.

Po trzecie wreszcie, kanał Kuchnia.tv zaczął ostatnio reklamować swój program trawestacją bardzo zbliżoną do tej, której ja użyłem, czyli "Wszędzie dobrze, ale w Kuchni.tv najlepiej". Niby nic takiego, ciężko w dzisiejszych czasach być oryginalnym, ale ostatnią rzeczą, jakiej bym chciał dla tego bloga, to skojarzenia kulinarne. No, może poza reakcjami w stylu "To było naprawdę dobre!".

Tak więc, nie przynudzając dłużej, stałych i nowych Czytelników serdecznie zapraszam do Popserwatorium.

Photo Credit

piątek, 19 lutego 2010

Love aktualnie

Na "Esensji" pojawił się już cały spóźniony ranking walentynkowy, czyli "50 najlepszych filmów o miłości". Z powodu permanentnego braku czasu opisałem tam pokrótce, pod kątem miłosnym, jedynie trzy filmy, które jednakowoż bardzo sobie cenię: "Miłość Larsa", "Prawdziwy romans" i "Tajemnicę Brokeback Mountain".



Z kolejnością czy nawet obecnością na liście niektórych pozycji osobiście ciężko mi się zgodzić, ale że całość jest wynikiem demokratycznego głosowania, nie mogło być inaczej. Tak czy owak, każdy Nowak powinien znaleźć w tym zestawieniu filmy mu bliskie. Chyba że w ogóle nie lubi kina, ale w takim razie szanse, że czyta to zdanie, są bardzo niewielkie.

czwartek, 18 lutego 2010

Niejednolite jedno kino

W analizowanym notkę niżej "Precious" bohaterowie (poza nauczycielką graną przez Paulę Patton) są mniej lub bardziej antypatyczni - nawet tytułową postać, z jej kamienną miną niewyrażającą żadnych emocji i flegmatycznym sposobem bycia, dużo łatwiej obdarzyć współczuciem niż sympatią.

Co innego w również startującym w tegorocznym wyścigu oscarowym "The Blind Side". Tutaj wszyscy dają się z miejsca polubić, a do miana największego czarnego charakteru pretenduje jedyny nauczyciel z całego grona pedagogicznego, który nie chce bohaterowi wystawić pozytywnej oceny. Zaś ów bohater - Michael Oher (Quinton Aaron) - to poczciwina jakich mało. Wielki, zwalisty, mrukliwy, niezbyt rozgarnięty misiek o wiecznie maślanych oczach i rozbrajającym uśmiechu. Każą się uczyć, to się uczy, choć przychodzi mu to z trudem. Każą grać w futbol, to gra, choć początkowo też przychodzi mu to z trudem, bo już łatwiej wyprowadzić z równowagi dalajlamę.



Gabarytowo i charakterologicznie Michael przypomina zatem Precious; tak jak ona zresztą pochodzi z getta i patologicznej rodziny, tak jak ona wychodzi na prostą dzięki bezinteresownej pomocy osób trzecich. Ale na treściowych zbieżnościach analogie między filmami Lee Danielsa i Lee Hancocka się kończą. "Precious" to obraz poetycki, "brudny", niełatwy w odbiorze. "The Blind Side" - wyglancowany na połysk, barwny, przyjemny. No i... bardzo dobrze! Familijny dramat z cyklu "od zera do bohatera" nie sprawdziłby się w konwencji à la "Precious" i vice versa - z "Precious" nakręconego w stylu "The Blind Side" otrzymalibyśmy "Młodych gniewnych" bis.

Oparta na faktach (tradycyjnie podkolorowanych, ale bez większych przekłamań), niesamowita w gruncie rzeczy historia Ohera z premedytacją wpasowuje się więc w schematy asymilacyjnych filmów sportowych pokroju "Tytanów", "Radia" czy "Drogi sławy". Z tegoż względu wielu tzw. wyrobionych widzów skreśli "The Blind Side" już na starcie. Ich sprawa, dla mnie istotne jest to, że w swych jasno sprecyzowanych ramach, jako pokrzepiający generator prostych wzruszeń, film sprawdza się świetnie. Doskonale też w tej formule odnajduje się Sandra Bullock - bardzo wiarygodna w roli przebojowej republikanki o złotym sercu, na pewno nie mniej zasługująca na statuetkę golasa niż Meryl Streep za kreację Julii Child.

Słowem, kino niewskazane dla snobów i piewców wyrafinowanego artyzmu jako jedynie słusznej drogi, ale pluralistom tudzież zwolennikom bezpretensjonalnej rozrywki powinno się spodobać. W sumie to wspaniałe, że dzięki niezmierzonej rozpiętości X muzy w jednym czasie przychodzi do nas i Precious, i Michael Oher; i Jake Sully, i Wikus Van De Merwe. Tak różni i tak podobni; tacy sami, a jednak zupełnie inni.

środa, 17 lutego 2010

W czym mamy problem?

W czarnej komedii Johna Watersa nieoceniona Kathleen Turner grała Beverly Suthpin, wspaniałą, troskliwą matkę, która sfiksowała na punkcie patologicznie rozumianej ochrony własnych dzieci do tego stopnia, że złe słowo pod ich adresem mogło stać się dla niej przyczynkiem do mordu delikwenta ośmielającego się szargać "świętość rodziny".

Mary z nominowanego do tegorocznych Oscarów "Precious" Lee Danielsa to przeciwległy biegun Beverly. Nie chroni swojej córki, nie kocha, nawet nie obdarza obojętnością, tylko szczerze i głęboko nienawidzi. Upokarza ją fizycznie i psychicznie, trzyma pod kloszem w jak najdalszej od cieplarnianej atmosferze, odbiera dziecko. Wszystko przez to, że Precious (debiutantka, a już świetna Gabourey Sidibe) "ukradła" jej męża - ten bowiem przekierował swoje "uczucia" z żony na córkę, kiedy mała miała zaledwie trzy lata. Mary w brawurowej interpretacji Mo'Nique to tegoroczny Joker Heatha Ledgera - pozbawione jakiejkolwiek empatii wcielone zło, które musi istnieć choćby z wynikającej z naturalnego dualizmu przeciwwagi dla dobra. Problem w tym, że Mary nie jest postacią z komiksu.



Daniels zebrał za swój film niezliczone pochwały i nagrody, ale spotkał się też z krytyką ze strony niektórych Afroamerykanów - Armond White z "New York Press" porównał "Precious" do (nie)sławnych "Narodzin narodu" i uznał go za "kwestionujący sens życia czarnych Amerykanów". Cóż, Roger Ebert przy okazji polemiki z negatywną recenzją "Dystryktu 9" autorstwa White'a, nazwał jej autora "trollem; mądrym i wykształconym, ale trollem". Nie przepadam za Ebertem, jednak w tej kwestii muszę się z nim zgodzić. Trzeba bowiem dużo złej woli (lub wysilonej przekory), by nie zauważyć, że Daniels nie kwestionuje wcale "sensu życia" Afroamerykanów, lecz poddaje w wątpliwość sens wegetacji czarnej biedoty w obecnym kształcie, w gettach Harlemu, gdzie rozgrywa się akcja filmu, czy Bronksu. Już Louis E. Lomax w swojej wybitnej książce "Bunt Murzynów" ("The Negro Revolt", wyd. Iskry, 1966) podnosił tezę, że "Murzyn jako jednostka nie ma innej nadziei na ostateczne i bezpieczne ustabilizowanie się, jak tylko zlanie się z ogólną amerykańską strukturą społeczną". Daniels idzie tym tropem, jednak nie potępia w czambuł jedynie amerykańskiej polityki socjalnej, ale odważnie zauważa też przewiny samych czarnych - leniwych, agresywnych, zacofanych poniekąd na własne życzenie. Lub na życzenie bliskich, matek i ojców, wśród których przemoc rodzi, rzecz jasna, bieda, ale i zatruta od pokoleń mentalność niechcianych i odrzuconych. To przez swoją chorą z zawiści matkę 16-letnia Precious jest analfabetką niepotrafiącą odnaleźć się w innym świecie niż jej dysfunkcjonalny dom. Pomoc - apeluje Daniels - musi przyjść z zewnątrz. Już za późno, by zostawić mieszkańców slumsów samym sobie, bo pojęcia "motywacji" czy "silnej woli" są im obce. Jak pisał Lomax, "czy to się podoba Murzynom, czy nie - Harlem jest Kongiem Nowego Świata. Jest on krajem zamieszkałym przez czarnych, ale rządzonym przez białych. Gdyby jutro rano biali opuścili Harlem, Murzyni nie umieliby rządzić własnym miastem". Trzeba to zmienić - powtarza za pisarzem reżyser - trzeba się zainteresować, wyciągnąć rękę, w razie konieczności nawet zajrzeć do domostw. Inaczej jedynym ratunkiem dla nastolatków z gett będzie ucieczka w świat marzeń i iluzji, jak w przypadku Precious, która gwałcona przez ojca wyobraża sobie siebie jako bohaterkę teledysku, w lustrzanym odbiciu widzi białą seksowną blondynkę i chciałaby, by jej relacje z rodzicielką przypominały te z oglądanej w telewizji "Matki i córki" Vittorio De Siki.

Siłą filmu Danielsa jest też to, że wyrasta on ponad afrocentryczne "kino czarnych" proponowane przez wczesnego Spike'a Lee, Johna Singletona czy braci Hughes. Choć estetycznie "Precious" przypomina nieco dokonania Lee (którego zresztą wymienia w wywiadach jako mentora) - sepia przełamywana pop-artem, miejska poezja "uładzająca" obraz nędzy i rozpaczy - to merytorycznie jest dalece bardziej uniwersalny. W portrecie Precious może się przejrzeć wiele współczesnych nastolatek, niekoniecznie od razu tak skrajnie nieszczęśliwych jak bohaterka, ale także tych niekochanych czy "tylko" zakompleksionych.



Podnoszony przez kilku zaoceanicznych recenzentów zarzut o niewiarygodny ogrom krzywd, jaki dotyka jedną osobę (molestowanie, dziecko z zespołem Downa z kazirodczego związku, wyrzucenie ze szkoły ze względu na drugą ciążę, w końcu HIV) również uważam za bezzasadny. W życiu niestety nie jest tak, że wraz z AIDS dostajesz gwarancję, że już teraz przynajmniej nie wpadniesz pod autobus.

wtorek, 16 lutego 2010

Magia dzieciństwa

Moje dziecko z przyjaciółmi - Fifi i Trzmielikiem:



A w smutnym i szarym świecie dorosłych, jeśli przyjaźnisz się nie tylko z ludźmi, biorą cię za freaka... How sad is that?

poniedziałek, 15 lutego 2010

Wzorcowy felieton Borcucha

Rozmawiam ze znajomymi o znakomitym "Wszystko co kocham" Jacka Borcucha i słyszę: "za mało polityki", "za mało historii", "zbyt lajtowy", "zbyt młodzieżowy". Czytam recenzje i podobnie - Socha ma absurdalne pretensje, że Borcuch inaczej przeżył młodość niż on (Jezu, jak ja szczerze współczuję wszystkim tym, dla których w wieku 17 lat najważniejsza była polityka), Kłopotowski oburza się, że "nie ma tu śladu ideologii ani narodowej, ani komunistycznej" (co trzeba mieć pod kopułą, żeby z tego powodu negować, a nie właśnie doceniać film?).

Polskie kino, poza nielicznymi wyjątkami (Koterski, Krauze, Kolski), dzieli się na wciąż kultywowaną tradycję publicystyki moralnego niepokoju i łepkowsko-saramonowiczowy tabloidyzm. I doprawdy nóż się w kieszeni otwiera, że kiedy Borcuch tworzy - trzymając się terminologii dziennikarskiej - wzorcowy felieton (utwór w osobistym tonie, lekko podejmujący nielekkie tematy, kapitalny stylistycznie), za który zbiera pochwały na świecie, to u nas wciąż znajdują się maruderzy sarkający, że za mało w nim... publicystyki.



PS. Chyba Majowie i Emmerich mieli rację, bo najlepsza recenzja "WCK", jaką czytałem, jest autorstwa Pawła T. Felisa.

piątek, 12 lutego 2010

Ekspansja samotnych

"Samotności, jakaś ty przeludniona!". Zauważyłem, że wspólnym motywem (głównym lub pobocznym) niemal wszystkich popkulturowych dzieł, które wchłonąłem w ostatnim tygodniu, jest właśnie uczucie tak błyskotliwie "zaforyzmowane" przez Leca.

O samotności jest "Nowy Jork. Życie w wielkim mieście" Willa Eisnera, którego bohaterowie gubią się w zgiełku metropolii do tego stopnia, że niekiedy stają się nie tylko metaforycznie, ale i dosłownie niewidoczni, jak w najsmutniejszej i najbardziej wzruszającej opowieści o Pincusie Pleatniku z noweli "Niewidzialni ludzie".

O samotności jest "Księżniczka i żaba" Rona Clementsa i Johna Muskera, w której uboga Tiana jest zmuszona przedkładać pracę nad związki, świetlik wzdycha do gwiazdy na niebie, zaś aligator-jazzman chciałby być człowiekiem, bo na bagnach nikogo nie obchodzi, że jest wirtuozem trąbki.

O samotności jest "Wszyscy mają się dobrze" Kirka Jonesa, gdzie wdowiec Frank Goode (znakomity jak ostatnio rzadko De Niro) pchany między innymi uczuciem doskwierającej pustki podejmuje decyzję o dalekiej podróży celem nawiązania bliższych kontaktów z dorosłymi już dziećmi.

O samotności są "Opowieści z hrabstwa Essex" Jeffa Lemire'a, czyli przejmująca wielopokoleniowa saga o małej kanadyjskiej wspólnocie, w której skrywane latami sekrety, kłamstwa i kłamstewka determinują całe życie wyalienowanych bohaterów.

O samotności jest "Adam" Maksa Mayera, nietypowa, melancholijna komedia romantyczna o niełatwym związku aspergerowca z neurotyczką, całościowo niestety nie do końca udana, ale akurat motyw alienacji wygrywająca bez fałszywych nut.

O samotności jest... Co nie jest?

czwartek, 11 lutego 2010

Maherem w mohery

Z niesmakiem zauważyłem, że Epelpol, który już rok temu miał wprowadzić komediowy dokument "Religulous" do polskich kin, wycofał go nawet z zapowiedzi DVD. Wielka szkoda, bo ten antyreligijny manifest powinno zobaczyć jak najwięcej katolików. Z tego samego powodu, dla którego powinni przeczytać "Boga urojonego" Richarda Dawkinsa - żeby krytycznie spojrzeć na wiarę, poszerzyć światopogląd lub po prostu POMYŚLEĆ. Zgadzać się nikt im nie każe.

Bill Maher, popularny w Stanach stand-up comedian, w "Religulous" idzie w ślady tyleż swego kolegi Dawkinsa, co Michaela Moore'a i Sachy Barona Cohena. Stylistycznie (reżyserem jest Larry Charles od "Borata"), ale i retorycznie, czego efektem wybiórczy i wygodny dobór oponentów-oszołomów, których zdyskredytować nietrudno:



Można oczywiście zarzucać Maherowi, że gra nie fair, że idzie na łatwiznę; momentami zresztą naprawdę irytuje uporczywie literalnym odczytywaniem Biblii. Ale po pierwsze - gra tak, jak przeciwnik pozwala i bierze na cel głównie "moherowe berety" również dlatego, że Watykan i wysoko postawieni oficjele innych religii lekce go sobie ważą i nie chcą rozmawiać. Po drugie - nie jest naukowcem czy poważnym publicystą, tylko showmanem i prześmiewcą, toteż przeginanie i prowokację ma niejako wpisane w zawód. Wreszcie - w przeciwieństwie do Dawkinsa - nie próbuje przeforsować ateizmu i darwinizmu jako jedynych słusznych idei i w swej krucjacie przeciw teistom koncentruje się na tym samym, co na scenie w Comedy Central - rozśmieszaniu poprzez szyderę z ludzkiej głupoty, hipokryzji, bigoterii. I w tym jest stuprocentowo skuteczny, a że przy okazji pobudza jeszcze do MYŚLENIA - rzeczy tak niekiedy odległej wyznawcom różnych Kościołów - też tylko mu się chwali.

środa, 10 lutego 2010

Zabawa na cztery rapiery

"D'Artagnan: Dziennik Kadeta" Nicholasa Junckera to komiks wybitny. Zachwyca ciekawą kreską, pomysłową kompozycją kadrów, jak i rysunkiem psychologicznym postaci - co niesamowite, bardziej pogłębionym (z naciskiem na uwypuklenie przywar) niż u samego Dumasa! Zachwyca narracyjną biegłością (idealny balans między akcją a refleksją) i specyficznym klimatem, którego często brakuje współczesnym adaptacjom klasyki. Właściwie nie potrafię wskazać, czym nie zachwyca.

Dopiero skończyłem czytać, jeszcze nie ochłonąłem i podchodzę być może z pozycji zbyt czołobitnej, ale naprawdę spodziewałem się co najwyżej sympatycznego spin-offu, a nie dzieła tak wiernie (Juncker pomija bądź modyfikuje właściwie tylko mało istotne wątki) trzymającego się pierwowzoru, przy jednoczesnej intensyfikacji nie zawsze chwalebnych cech bohaterów. Efekt jest znakomity i - jak słusznie zauważa Konrad w esensyjnej recenzji - raz po raz zaskakujący.

Nie chcąc dalej powtarzać argumentów kolegi, od siebie dodam tylko, że ogromną zaletą "Dziennika Kadeta" jest również humor wszelakiego sortu - zarówno sytuacyjny, jak i słowny, raz to błyskotliwie przewrotny, kiedy indziej ironiczny lub wręcz gorzki, czasem czarny, perwersyjny nieco, czasem uroczo sztubacki - zawsze zaś wprowadzany świadomie, w ramach aktualnie panującej na planszach atmosfery, nigdy przypadkowy. Oczywiście, w rozdziale poświęconym głównie egzekucji Milady de Winter nie ma go prawie wcale; autor wie, kiedy przystopować, żeby nie przedobrzyć. Niemniej żaden komiks, nawet stricte humorystyczny, nie zmusił mnie w ostatnich latach do tak szczerego rozbawienia, jak ta odarta z romantyzmu opowieść o szlachetnych (no, powiedzmy...) muszkieterach.



Teraz marzą mi się Junckerowskie wersje "Dwadzieścia lat później" i "Wicehrabiego de Bragelonne". Ale polskie wydania innych istniejących komiksów Francuza też powitam z radością.

wtorek, 9 lutego 2010

Małpowanie Romero

Siedemdziesiąte urodziny nestora horroru George'a A. (Quentin Tarantino rozwija to jako "A fucking genius") Romero, które ten obchodził przed kilkoma dniami, uczciłem seansem "Małpiej intrygi". Rzecz wyłącznie dla miłośników gatunku, chyba że ktoś chce sprawdzić, w czym zaczynali Stephen Root czy Stanley Tucci. Nikomu innemu z czystym sumieniem nie mógłbym zarekomendować, ale sam obejrzałem z pobłażliwym uśmiechem i bez irytacji. Grunt to oczywiście odpowiednie nastawienie, bo główni bohaterowie - niestety wbrew intencjom twórcy - są tak antypatyczni i podejmują tak absurdalne decyzje, że kibicowanie nie im, tylko morderczej kapucynce wydaje się wręcz czymś naturalnym. Słowem - casus Jasona i głupawych nastolatków i nie ma co się nastawiać na poważny thriller psychologiczny, jak film bywa gdzieniegdzie przedstawiany.



Z okazji okrągłej rocznicy życzę więc sędziwemu jubilatowi, by nie ustawał w robieniu kolejnych zombie movies. Te wciąż wychodzą mu zdecydowanie najlepiej, nawet jeśli niekiedy jedynie... małpuje samego siebie. Wszystkiego najlepszego, George!

poniedziałek, 8 lutego 2010

Mistrzostwo ironii

Jest wtedy, gdy rasista i homofob zostaje kochasiem czarnoskórego współwięźnia. To właśnie finalnie przytrafia się Edmondowi (William H. Macy), tytułowemu bohaterowi filmu Stuarta Gordona ("Re-Animator") według scenariusza (powstałego na bazie sztuki) Davida Mameta.

Edmond to czterdziestoparoletni everyman. Wiedzie zwyczajne, monotonne, poukładane życie. Do czasu, aż pod pretekstem wypełnienia tarotowej wróżby zostawia żonę (Rebecca Pidgeon, prywatnie żona Mameta) i rusza w miejską dżunglę Nowego Jorku, szukać miejsca, "do którego należy". Trafia do baru, gdzie Joe Mantegna poleca mu "klub dla gentlemanów". Potem wchodzi w relacje z tancerką go-go (Denise Richards), striptizerką (Bai Ling), ekskluzywną prostytutką (Mena Suvari). Ze wszystkimi targuje się o cenę, jest cholernie upierdliwy, wiecznie niezadowolony, nieprzyjemnie prawdomówny (bo wreszcie, wyrwany z wieloletniego stuporu, stuprocentowo uczciwy względem siebie i innych); zmięknie (na chwilę) dopiero po spotkaniu kelnerki (Julia Stiles), którą bzyknie w jej mieszkanku i z którą zaraz potem wda się w brzemienną w skutki konwersację na tematy egzystencjalne.



Ten hardcore'owy miks "Po godzinach" Scorsesego i "Upadku" Schumachera to nie żaden thriller, jak się go szufladkuje w serwisach filmowych, a przewrotny i tragikomiczny moralitet o trybiku w machinie, który nagle zapragnął trybić po swojemu.

Sztukę Mameta od marca ubiegłego roku sporadycznie wystawia Teatr Montownia. Reżyseruje Krzysztof Stelmaszyk, Edmonda gra Maciej Wierzbicki. Czytałem same entuzjastyczne recenzje i chciałbym się wybrać, ale czasowo niestety czarno to widzę.

piątek, 5 lutego 2010

Da Best of 00s

Spontanicznie postanowiłem nie czekać do końca roku i podsumować dekadę już teraz, tak jak to się robi w cywilizowanym świecie.

Oto 10 najlepszych filmów z lat 2000-2009:


  1. "Dzień świra" (2002)
  2. "Avatar" (2009)
  3. "Interstate 60" (2002)
  4. "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" (2007)
  5. "Lakier do włosów" (2007)
  6. "Odlot" (2009)
  7. "Miasto gniewu" (2004)
  8. "Labirynt Fauna" (2006)
  9. "Apocalypto" (2006)
  10. "Tajemnica Brokeback Mountain" (2005)
Druga dziesiątka już alfabetycznie, bo nie potrafię zdecydować się na kolejność: "25 godzina" (2002), "Bękarty wojny" (2009), "Historia przemocy" (2005), "Jezioro Salton" (2002), "Mroczny Rycerz" (2008), "Niezniszczalny" (2000), "Przekręt" (2000), "Siostry Magdalenki" (2002), "To nie jest kraj dla starych ludzi" (2007), "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" (2006).

czwartek, 4 lutego 2010

Who watches the Limeys?

Wkurzył mnie stworzony przez Brytoli ranking 50 najgorszych filmów wszech czasów. Nie dlatego, że zupełnie się z tą listą nie zgadzam, bo z kolei zgadzam się z tym, że każdy ma prawo do własnej opinii. Zdenerwował mnie dlatego, że robi złą prasę kinu superbohaterskiemu, a więc i komiksom ogólnie.

Weźmie sobie taki przeciętny Ziutek luknie pobieżnie na tę listę i co widzi? Na początku Batmana, na końcu Spider-Mana, gdzieś pośrodku Supermana, Blade'a, Catwoman, Spirita i Kaczora Howarda. No i nawet jeśli ten przeciętny Ziutek dwóch ostatnich nie kojarzy z historyjkami obrazkowymi albo nie kojarzy wcale, to i tak doda dwa do dwóch i wyjdzie mu, że "komiksy som gupie".



A nie są. Znaczy, akurat "Batman i Robin" czy "Spider-Man 3" może i są głupiutkie, ale nastolatkom się podobają. Przynajmniej polskim, choć nie wierzę, że brytyjskim nie. Fakt, że teraz nikomu (dorosłemu) nie polecałbym "Batmana i Robina", jednak dobrze pamiętam, z jakimi wypiekami na twarzy oglądałem go w Relaksie trzynaście lat temu. I nie przeszkadzał mi nawet zdubbingowany Arnold. Że o "Kaczorze Howardzie", wałkowanym do zdarcia VHS-u, nie wspomnę.

Szkoda, że czytelnicy szacownego "Empire" przy tworzeniu swego rankingu nie powyjmowali kijków z odbytów i nie wzięli pod uwagę tak istotnych czynników jak grupa docelowa czy zawartość campu w campie. Szkoda też, że nie oglądają polskich filmów, bo wtedy to zestawienie wyglądałoby zapewne inaczej. No ale po co - oni wolą iść na łatwiznę i pilnować, by każdy znienawidzony amerykański trykociarz czy kaczor z kosmosu trafił na ich czarną listę. Okej, tylko... kto pilnuje tych Brytoli?

środa, 3 lutego 2010

The Dø i Lily Allen jak Leszek Miller

W jednym czasie wpadły mi w ucho dwie piosenki w duchu złotej myśli naszego byłego premiera, że "prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy".

Podmiotem lirycznym w obu przypadkach jest dziewczyna. Jak to najczęściej w love songach bywa - nieszczęśliwa. Jednak - i tu niespodzianka - nie z powodu złamanego serduszka ani nawet tego, że ukochany okazał się chamem i brutalem. Przeciwnie - okazał się wrażliwy i odpowiedzialny. Ale gdy przyszło co do czego i dziewczę zapragnęło, by je porządnie wygrzmocić, koleś niestety nie sprostał zadaniu.

Olivia Merilahti z fińsko-francuskiego duetu The Dø idzie w dowcipne i perwersyjne metafory w rodzaju "martwego wielbłąda w kawałkach", co świetnie koresponduje z jej niewinnym głosem i słodką melodią indie-popowego "Stay (Just A Little Bit More)".



Z kolei Lily Allen w "Not Fair" bawi stylistyką country i swoim zwyczajem wali z grubej rury, że zmarnowała "całe lata na robieniu lodów", a facet nawet "nigdy nie doprowadził jej do krzyku".



Takie dramy to ja rozumiem!

wtorek, 2 lutego 2010

Oscary w niebieskich barwach

Właśnie wróciliśmy z żoną z większych zakupów, w trakcie których uświadomiłem sobie, że jestem avatardem. Mimo początkowych deklaracji o wstrzemięźliwości finansowej nie mogłem sobie bowiem odmówić nabycia książki "Avatar: Tajny raport o świecie Pandory" ("Avatar: A Confidential Report on the Biological and Social History of Pandora") Marii Wilhelm i Dirka Mathisona. Typowo fanowska rzecz, zawierająca informacje, które zapewne z łatwością mógłbym wyguglać, ale co zrobić - po pobieżnym przejrzeniu rozdziałów ("Astronomia i geologia", "Fizjologia i kultura Na'vi", "Fauna Pandory", "Flora Pandory", "Technologia ziemska na Pandorze", "Specyfikacja uzbrojenia", "Dokumenty", "Słownik Na'vi-polski") po prostu nie mogłem się oprzeć.



Wróciliśmy akurat na ogłoszenie nominacji oscarowych, którym pierwotnie ta notka miała być w całości poświęcona. Jednak znów - jeśli w ogóle cokolwiek ruszyło mnie w tej kwestii emocjonalnie, to tylko 9 nominacji dla "Avatara". Fakt faktem, że wielu filmów jeszcze nie widziałem, a te, które widziałem (na przykład "W chmurach"), mnie rozczarowały. Dlatego poprzestanę na lakonicznym stwierdzeniu, że 7 marca zasiądę przed telewizorem w niebieskim szaliku. Bez swastyki - Christoph Waltz jest takim pewniakiem, że mojego dopingu na pewno nie potrzebuje.

poniedziałek, 1 lutego 2010