piątek, 26 lutego 2010

Manifest krytyka subiektywnego

W czwartej części swojego frapującego katechizmu krytyka filmowego Michał Oleszczyk wzywa krytykanckie bractwo do postawy mesjanistycznej. Tym samym, niestety, popada w ideologię ("to trzeba, tamtego nie wolno"), od której tak inteligentnie odżegnywał się w drugim odcinku cyklu. Nie uważam za słuszne definiowanie zawodu krytyka poprzez wspólną postawę. Krytyce potrzebne są nisze, specjalizacje, dyferencje. Nie musimy być wszyscy Jackami od wszystkiego. Otwartość, znajomość, nawet pokora wobec wszelkich nurtów i odłamów kina - jak najbardziej. Ale nie narzucony odgórnie "rodzaj nastawienia wobec świata". Nie czuję się w obowiązku składać siebie samego w ofierze na ołtarzu sztuki, męcząc się okrutnie na przykład na filmach Jamesa Benninga. Kult cierpiętnictwa jest mi obcy tak w życiu, jak i w kinie. Jeśli w oczach Oleszczyka pozbawia mnie to prawa do tytułowania się krytykiem, nie będę rozpaczał.
You can call me Susan if it makes You happy.

Ową niezbyt fortunną proklamacją MO zyskuje jednak popleczników. W komentarzu pod tekstem Joanna Malicka oświadcza, że "krytyk z autorytetem to krytyk z jakimiś poglądami z jednej strony, ale z drugiej potrafiący odrzucić swoje prywatne spojrzenie i ocenić film... obiektywnie. Takich ludzi się ceni". W odpowiedzi autor "podpisuje się obiema rękami", czym nieco mnie konfunduje, bo jednak pod większością punktów jego krytykanckiego regulaminu i ja mógłbym machnąć parafkę, a tu nagle zwrot akcji jak u Shyamalana. Cóż jednak począć, będę musiał jakoś przeżyć brak szacunku ze strony wyżej wymienionych (wyłączając - mam nadzieję! - Shyamalana), bowiem niewiele jest rzeczy, z którymi mógłbym nie zgodzić się w takim stopniu, jak z komentarzem Malickiej.

Jeżeli już w ogóle przyjmiemy istnienie takiego abstraktu jak obiektywizm, miarę "obiektywną" będziemy mogli przyłożyć jedynie do warstwy technicznej danego dzieła, a to i tak poruszając się jedynie w obrębie narzuconych nam kulturowo norm estetycznych. Nie przyłożymy zaś w ogóle takiej miary do sfery światopoglądowej (bo obiektywnie każdy pogląd, zgodny z naszym czy nie, będzie tak sam ważny), intelektualnej (bo to, co dla jednego odbiorcy będzie truizmem, dla innego może stanowić prawdę objawioną) i nade wszystko emocjonalnej, na którą decydujący wpływ mają takie czynniki jak nasza osobista wrażliwość i życiowe doświadczenie. Jako tako obiektywnie można więc oceniać filmy (i sztukę w ogóle) jedynie pod względem walorów formalnych, dlatego w takim ujęciu wiele utworów zbierałoby punkty ekstra już za sam profesjonalny kształt.

Ponadto, krytyk, który "odrzucałby swoje prywatne spojrzenie" na rzecz obiektywizmu, łatwo mógłby wpaść w pułapkę unifikacji, zatracając tym samym indywidualny charakter i świeżość postrzegania. Odnoszę zresztą wrażenie, że polska krytyka w dużej mierze tym właśnie stoi; wyraźnie da się wyczuć a to strach przed rewizjonistycznym podejściem do klasyka, co mogłoby spowodować ostracyzm ze strony środowiska, a to z kolei schlebianie pupilkom w rodzaju Almodóvara czy Hanekego. Prowadzi to niekiedy do zabawnych paradoksów, np. z treści recenzji wynika inna ocena niż z ilości przyznanych gwiazdek czy punktów; amerykański horror i europejski dramat dostają tę samą notę, mimo że pierwszy był oceniony pozytywnie, a drugi - negatywnie.

Nie zmieni się to, jeśli polska krytyka nadal będzie stanowić jednolitą, jednomyślną masę. Otwieram "Film" czy "Kino" i nie potrafię rozróżnić po charakterze pisma jednego recenzenta od drugiego (sprawdzić, czy nie poeta Maciejewski). Brakuje wyrazistych osobowości. Zygmunt Kałużyński przeszedł do historii, bo nie bał się kwestionować, patrzeć skrajnie subiektywnie, podnosić pióro na autorytety pokroju Holland czy Zanussiego. Kałużyński nie był nieomylny, ale był erudytą-pasjonatem, mistrzem dygresji i anegdoty - potrafił w recenzji czy dyskusji pozornie oddalić się od tematu najdalej jak można, po czym okazywało się, że on ciągle mówi o filmie! Ale nie utartymi frazesami, jałowymi formułkami, od jakich roi się w tekstach współczesnych krytyków. Ekspresyjnym, z miejsca rozpoznawalnym stylem.

Miał też Kałużyński poczucie humoru, o co nie można, niestety, posądzić dzisiejszych analityków kina. A jak dowodził inny nasz wybitny krytyk, Antoni Słonimski, "brak poczucia humoru nie zawsze jest dowodem powagi". Ano nie zawsze, przeważnie zresztą mamy dziś do czynienia z mało poważnym wodolejstwem - kolejną zmorą rodzimej krytyki. Wielu recenzentów czy publicystów często nie ma nic ciekawego do powiedzenia, choć - oddając sprawiedliwość - nierzadko też sam film nie prowokuje do odkrywczych myśli. W takich sytuacjach jakże chętniej niż z kolejną podobną, schematyczną recenzją, zapoznawałbym się z błyskotliwymi, dowcipnymi opiniami w rodzaju tych, z których słynął Słonimski. Dla przykładu, fragment jego recenzji "Tajemnicy przystanku tramwajowego" (1922, reż. Jan Kucharski): "Jest to przystanek, na którym zaiste nie warto by przystanąć, gdyby nie należało się po nim przejechać". Albo taki prztyczek w kierunku pewnej sztuki teatralnej wystawianej w warszawskim Teatrze Nowym: "Ta wstrząsająca tragedia serc ludzkich opowiedziana jest z lekkością i błyskotliwością, jaką odznacza się nocnik wyrzucony na śmietnisko. Lekkie to, ma połysk, ale usiedzieć już na tym nie sposób". Czyż nie kapitalne? Bez wątpienia Antoni Słonimski byłby dziś najlepszym spośród tetryków.

Przywołuję ich zresztą nieprzypadkowo, bo samą ideę Zgryźliwych Tetryków czy - w szerszej skali - serwisów metakrytycznych bardzo sobie chwalę. I nie tylko ja - dzięki nim statystyczny widz dostaje cenne wskazówki, na co warto się wybrać. Cenne, bo - jak pisze Wojtek Orliński - dostarczają "pewnej praktycznej namiastki obiektywnej oceny wartości dzieła sztuki". Tej "namiastki obiektywizmu" nie dostarczy jednak pojedynczy krytyk. Dlatego dobrze znaleźć takiego, którego gust będzie kompatybilny z naszym. Wbrew pozorom to nie takie łatwe. Ale jeśli się uda, to wcale nie oznacza, że tych "niekompatybilnych" nie warto już czytać. Ich warto być może nawet bardziej! Mnie na przykład tylko teksty kolegów, z którymi się nie zgadzam, prowokują do intelektualnego wysiłku, podjęcia polemiki, czasem nawet przewartościowania własnych poglądów, przyznania się do błędu. Gdybym był zunifikowany z Michałem Oleszczykiem postawą wobec świata i kina, jeden z nas byłby zwyczajnie niepotrzebny.

2 komentarze:

  1. Exactly!

    @Takich ludzi się ceni". W odpowiedzi autor "podpisuje się obiema rękami"

    A najśmieszniejsze jest dla mnie to, że w pierwszej części za patrona Michał Oleszczyk obrał sobie Antona Ego z "Ratatuja" argumentując, że to krytyk wielki, bo "umiejący przyznać się do błędu w zetknięciu z wybitnym talentem."

    A to też był wielki krytyk, bo najważniejsze pozostawały dla niego subiektywne odczucia i to było dla niego kluczowe przy ocenie potrawy, która zwaliła go z nóg. :-)

    @sprawdzić, czy nie poeta Maciejewski

    Hehe :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie pozostaje mi nic innego, jak... podpisać się obiema rękami :)

    Mesjanizm...? Może troszkę. Nie chcę brzmieć jak oszołom nowej religii. Ale naprawdę wierzę, że bycie krytykiem jest rodzajem postawy egzystencjalnej. Nie piszę tego Wielkimi Literami, po prostu wydaje mi się to prawdą.

    OdpowiedzUsuń