środa, 24 lutego 2010

Inwazja złego smaku

Sekwencja początkowa "Inwazji" (2005) jest rozkoszna. Z dalekiego planu widzimy walijską łąkę, gdzie pośród megalitów jeden punkcik napiera na drugi. Nagłe zbliżenie i po ślepiach wali nas odblask męskich pośladków. Punkciki okazują się parą kopulującą w najlepsze. Wtem na niebie nad nimi pojawia się UFO. W sposób klasyczny zostają wessani przez promień do wnętrza pojazdu. Kosmici o wyglądzie niedorobionego miksu Obcego z Predatorem związują ich w trymiga, po czym ogromnym wiertłem wwiercają się chłopakowi w odbyt. Na ekran bryzga strumień cyfrowej krwi, a wraz z nią wjeżdża oryginalny tytuł "Evil Aliens".



Po takim wstępie już dokładnie wiadomo, czego się spodziewać po filmie Brytyjczyka Jake'a Westa. Niestety, ten wczesny-Peter-Jackson-wannabe spełnia oczekiwania tylko połowicznie. "Inwazja" jest tak przedobrzona pod względem debilnego humoru i rozmyślnie złego aktorstwa, że po kilkunastu minutach zaczyna zwyczajnie nużyć. Camp też ma wbrew pozorom jakieś granice. Poza tym nie wystarczy zastąpić kosiarki z "Martwicy mózgu" podkaszarką, a krew dorobić potem na komputerze, by stworzyć nowy obiekt kultu. Nawet najlepsze CGI nigdy nie dorównają w tej akurat niszy efektom protetycznym. W sumie fani gatunku mogą rzucić okiem, ale w zupełności wystarczy raz i to pobieżnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz