wtorek, 23 lutego 2010

Baadasssss!



"Sweet Sweetback's Baadasssss Song"
(1971) jest legendą. To on oficjalnie dał zaczątek nurtowi blaxploitation. Tak jak gangsta raperzy podniecają się przede wszystkim "Scarface'em", tak wielu czarnoskórych artystów starszej daty jako film, który miał na nich największy wpływ, wymienia właśnie obraz Melvina Van Peeblesa. Ponoć śp. Richard Pryor przy pierwszej styczności ze "Sweet Sweetback's..." był tak oczarowany, że kazał operatorowi projektora puszczać go sobie wciąż od nowa i z kina wyszedł dopiero po 12 godzinach.

Dziś ciężko wysiedzieć na nim przez jedyne 90 minut. Odrzuca partyzanckim wykonaniem, pretekstową fabułą (męska prostytutka ucieka do Meksyku po zamordowaniu dwóch policjantów znęcających się nad młodym bojówkarzem Czarnych Panter) i mizoginią posuniętą dalece bardziej niż w teledyskach 50 Centa. Ale Pryorowi nie ma się co dziwić. Po raz pierwszy w życiu obcował z filmem w całości nakręconym przez czarnych, opowiadającym o czarnych i przeznaczonym dla czarnych. Filmem tak skrajnie autorskim - Van Peebles sam jeden go wyreżyserował, zmontował, napisał scenariusz i muzykę, wystąpił w roli głównej i oczywiście wyłożył nań kasę (150 tysięcy zielonych, w tym jedna trzecia pożyczona od Billa Cosby'ego), gdyż dla wszystkich co do jednego producentów z hollywoodzkich studiów sam pomysł projektu był tak irracjonalny, że Melvin zazwyczaj odprowadzany był do drzwi przez z trudem skrywane drwiące uśmieszki. Ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni - "Sweet Sweetback's..." szturmem zdobył murzyńską publiczność, wyciągając z kas 15 milionów dolarów.



W filmie debiutował (w scenie erotycznej!) 14-letni wówczas Mario Van Peebles. Trzydzieści dwa lata później ten - tak jak ojciec - człowiek-orkiestra postanowił oddać hołd staruszkowi, kręcąc na podstawie jego wspomnieniowej książki film o procesie powstawania tegoż prekursorskiego dla blaxploitation dzieła. I o ile "Sweet Sweetback's..." jest dziś wart uwagi głównie przez wzgląd na swój społeczno-kulturowy kontekst, tak "How to Get the Man's Foot Outta Your Ass" (2003) znamionuje się pasją, wobec której nie sposób przejść obojętnie. W ekscytujący i niepozbawiony inteligentnego humoru sposób Mario (sam wcielający się, rzecz jasna, w Melvina) tworzy pean nie tylko na cześć jednego faceta, ale wszystkich tych, którzy nie zawahają się przed niczym w urzeczywistnianiu swych marzeń. A do tego celnie i urokliwie oddaje gorączkową atmosferę lat 70. Nie pierwszy to raz w historii kina (por. "Ed Wood" Tima Burtona, "Głęboko w gardle" Fentona Baileya i Randy'ego Barbato) opowieść o kształtowaniu się legendy okazała się wartościowsza od samej legendy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz